wtorek, 14 stycznia 2014

Fuerteventura kulinarnie - część 1

Uważam, że nie ma lepszego pomysłu niż wyjazd w środku zimy (jaka by ona nie była) do ciepłych krajów! My z Grundigami lubimy sobie pojechać wspólnie do Hiszpanii (relacja z Majorki tu, tu i tu), więc na Sylwestra wybraliśmy się na Wyspy Kanaryjskie. Grzesiek w połowie roku znalazł jakieś ciekawe bilety z Amsterdamu i się wybraliśmy.

Kiedy dojechaliśmy do naszego bungalowu na stoliku z salonie czekały na nas życzenia świąteczno-noworoczne i butelka czerwonej Riojy - niby nic, a cieszy :)


Wybraliśmy się w poszukiwania jakiejś karmy, ale nie wiedzieliśmy co z tego wyjdzie. Było już po 16, a w żadnym normalnym miejscu w Hiszpanii o tej porze się nic nie zje - chyba że w barze jakąś kanapkę. Ale okazało się, że nasze miasteczko, Caleta de Fuste, nie jest absolutnie normalna, a to chyba miejsce stworzone tylko dla turystów, więc wszystko było otwarte.

Poszliśmy podpytać panią z recepcji co można zjeść. My do Hiszpanii, na Kanary (w przewodniku naczytaliśmy się o żarciu!), a pani nam o włoskiej, amerykańskiej i jakiejś tam jeszcze... A my chcemy hiszpańską... Okazało się, że jest jedna w mieście ;) Druga, rybna, tylko w sezonie otwarta, a trzecia ma straszne ceny (o czym przekonaliśmy się podczas spaceru - menu degustacyjne za ponad 70 euro... może jeszcze nie teraz!). Zamiast tego, przezwyciężając niesamowity wiatr, doczołgaliśmy się do Gambrinusa, gdzie zamówiliśmy butelkę czerwonego wina oraz...

sałatkę z pomidorów


zupę cebulową


a ja, oczywiście, moją ukochaną ensalada mixta czyli sałatkę mieszaną z tuńczykiem, jajkiem, szparagami, pomidorami, ogórkami...


Na drugie polędwica w sosie serowym


oraz...jakimś z brzoskwiniami ;)


i lazania... mniam! W typowej, hiszpańskiej ceramice


Będąc w tej restauracji przeżyliśmy szok - nie dość, że wiało jak diabli to jeszcze nagle zobaczyliśmy ścianę deszczu! Lało jak z cebra! Pocieszaliśmy się, że skoro w porze deszczowej pada nie częściej niż raz na 7 dni to będzie lepiej... ale chyba żadne z nas nie miało wielkich nadziei...


Następnego dnia jednak, pomimo niesamowitego wiatru, było dość ciepło. Co prawda pod koniec dnia chodziliśmy już pozawijani w kaptury - taka była wichura - ale przynajmniej przewiało wszystkie chmury. I... 29 grudnia mogliśmy się kąpać w oceanie!! Zanim jednak tam dotarliśmy stanęliśmy na kawce i clarze czyli piwie cytrynowym. Wręcz uwielbiam clarę, a tu - okazało się - mają swoją, produkowaną przez browar Tropical. Ależ ja byłam wtedy szczęśliwa... W restauracji zapytaliśmy (chyba) właścicielki czy na pobliskiej plaży można się kąpać. Yolanda powiedziała, że czasem ktoś tam się kąpie, ale że to szaleńcy ;) My, niewiele myśląc, po kawie poszliśmy się kąpać! I wcale nie było zimno, po 2 minutach się człowiek przyzwyczajał i nie chciało się z wody wychodzić :D


Yolanda przypadła nam do gustu, zwłaszcza mnie, bo była pierwszą osobą, z którą dłużej sobie pogadałam po hiszpańsku. Poza tym, była bardzo sympatyczna. Wróciliśmy więc na obiad. Z Edi postanowiłyśmy spróbować koźlątka. Dlaczego? Na Fuerteventurze hoduje się ogromne ilości kóz. Według tego, co wyczytaliśmy koźlina jest potrawą lokalną... Ale chyba źle trafialiśmy, bo widzieliśmy ją tylko w trzech miejscach, nieturystycznych, na które ciężko tam trafić. Niestety, nie powaliło nas lekko gumowe mięso. Zwłaszcza mnie, która za bardzo kostek obgryzać nie umiem...


Na przystawkę, która doszła razem z daniem głównym (?) zamówiliśmy papas arrugas czyli ziemniaki gotowane w mundurkach z sosem mojo rojo - sosem (niby) pikantnym z papryki


Grzesiek za to zamówił rybę cherne (wg wikipedii to po polsku wrakoń...) - rybę tuńczykowata, z której był bardzo zadowolony

Jako że kosteczkami z koźlątka najeść się było ciężko to musieliśmy popchnąć deserem, niestety nie jestem przyzwyczajona do takich słodkości i trochę mnie zmuliło... ale dobre było!




Kolację natomiast zrobiliśmy "u siebie". Kupiliśmy słoiczki z typowymi sosami - mojo rojo (czerwonym) i mojo verde (zielonym, teoretycznie powinien być z kolendrą, nasz był z pietruszką i chyba lepiej), a w zestawie była jeszcze pasta w sera!


Oprócz tego marmolada bananowa - coś u nas niespotykanego

A na samą kolację moje ulubione kiełbaski z pieczoną papryką z zalewy - mniam! mniam!


...kolejna relacja już wkrótce :)

4 komentarze:

  1. A ja sie pytam: gdzie jest pan con tomate? :P
    Agata

    OdpowiedzUsuń
  2. Sosy mojo pamiętam z mojej pierwszej wyprawy w ciepłe kraje - na Teneryfę. Pychotaaaaa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przywiozłam ze sobą gotową mieszankę przypraw do mojo rojo i mojo verde, które wystarczy wymieszać w oliwą, octem winnym i wodą - na ostatniej imprezie to był hit! :)

      Usuń