sobota, 31 października 2020

Sernik na czekoladowym spodzie z herbatników

                                                                                                                 

Na sobotnie granie w Cywilizację postanowiłam przynieść coś smacznego na przekąskę. Miałam ochotę upiec ciasto - wstępnie myślałam o cieście z wiśniami, ale nie znalazłam ich w sklepie. Rzucił mi się za to w oczy ser twarogowy w wiaderku... :) 


Składniki:

Spód:

  • 250 g herbatników maślanych 
  • 2 łyżki kakao
  • 60 g masła

Masa serowa:
  • 1 kg twarogu 
  • 6 jajek
  • 175 g cukru
  • 10 dkg masła
  • 2 płaskie łyżki mąki pszennej
  • 2 płaskie łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1/2 aromatu migdałowego

Zaczynam od spodu - rozkruszam herbatniki, dodaję do nich kakao i rozpuszczone masło. Foremkę wykładam papierem do pieczenia i wykładam, ubijając, masę herbatnikową. Wkładam do lodówki na pozostały czas przygotowania ciasta. Tym razem użyłam dość dużej foremki (25x40), bo okazało się, że mała wyszła. Dzięki temu ciasto wyszło niewielkie i miło się je jadło. Twaróg z 1 kg sera zrobicie też z sukcesem w tortownicy np. 25-26 cm, wtedy będzie wyższy, a spód grubszy.

Żółtka oddzielam od białek. Te pierwsze ucieram najpierw z cukrem (jeśli lubicie słodki sernik, dodajcie trochę więcej). Następnie powoli dodaję masło, cały czas miksując, a po maśle - ser, łyżka po łyżce. Dodaję też 1/2 aromatu migdałowego (to patent Cioci Justynki, super się zgrywa z sernikiem!)
Białka jajek ubijam ze szczyptą soli na sztywną pianę, którą dokładam do masy serowej po trochu, delikatnie mieszając.

W międzyczasie nastawiam piekarnik na 175 stopni, wkładam na jego dno naczynie z wodą. Masę serową wylewam na pokruszone herbatniki, wstawiam do piekarnika na 1/3 wysokości (od dołu) i piekę ok. 1:10 h. Sernik będzie mocno wyrastał w piekarniku, ale później opadnie.

Ciasto studzę stopniowo - najpierw otwierając drzwiczki piekarnika, a dopiero jego po ostygnięciu wyciągam i studzę dalej w foremce. Przechowuję w lodówce. Miałam zamiar jeszcze polać sernik czekoladą, ale już nie zdążyłam - może wypróbuję taki patent następnym razem. Można również posypać cukrem pudrem albo po prostu zostawić taki, jaki wyszedł z piekarnika :)

niedziela, 30 sierpnia 2020

Pasta z białej fasoli

                                                                                         Nie bardzo mogę zrozumieć określenia "wegański smalczyk". O ile rozumiem warzywny pasztet czy kotlet (bo chodzi tu o sposób obróbki czy kształt) to nie rozumiem o co chodzi ze smalczykiem. Ani to obok smalcu nie leżało, ani nie ma go zastąpić. Weganie czy wegetarianie raczej stronią od smalcu ;) A przecież to po prostu pasta z białej fasoli. Pyszna, zdrowa, dla wegan i mięsożerców :) Muszę przyznać, że byłam zaskoczona efektem - myślę, że jeszcze nie raz spróbuję zrobić pastę z fasoli w różnych odsłonach.

Składniki:

  • 10 dkg suszonej fasoli
  • 1/2 białej cebuli
  • 1/2 kwaśnego jabłka
  • 1 łyżeczka majeranku
  • 1/2 łyżeczki soli
  • Pieprz

O paście musimy pomyśleć już dzień wcześniej, bo zaczynamy od namoczenia fasoli wieczorem (ok. 12h). Po namoczeniu wodę wymieniamy (w proporcji 3-4 razy więcej niż fasoli) i gotujemy ją ok 1.5h bez soli (w zależności od rodzaju, wielkości - po ok. godzinie warto sprawdzić). Wody z gotowania nie wylewamy, bo przyda nam się do pasty!

Cebulę kroję w bardzo drobną kostkę i podsmażam na oleju. Kiedy już zacznie się szklić, dodaję do niej majeranek oraz bardzo drobno pokrojone jabłko (ew. starte na grubej tarce). Całość duszę, dodając ewentualnie odrobinę wody spod gotowanej fasoli, aby się nic nie przypaliło.

Ostudzoną fasolę z odrobiną wody (zacznijmy od niskiego poziomu przykrycia dna, wodę dolewajmy zgodnie z naszymi upodobaniami co do konsystencji) i solą miksuję na gładką masę. Dodaję cebulkę z jabłkiem, dużo świeżo mielonego pieprzu i mieszam dokładnie. Warto sprawdzić czy nie brakuje soli.

Pasta jest pyszna z ogóreczkiem kiszonym (no...to może też ją łączy ze smalcem ;) )!


piątek, 28 sierpnia 2020

Makaron z cukinia, suszonymi pomidorami i fetą

                                                                                                                      

Ostatnio miałam dość dużo pracy i brakowało mi czasu na gotowanie. Odpukać, jest odrobinę lepiej i znów poczułam kulinarny zew :) W związku z upałami, miałam ochotę na coś lekkiego, wakacyjnego, pysznego... Kupiłam cukinię, nie mając jeszcze do końca pomysłu, otworzyłam lodówkę i wyszło coś takiego :) Spodziewałam się, że wyjdzie smaczne, ale przeszło nawet moje oczekiwania - na pewno jeszcze nie raz taki makaron zagości na moim talerzu!



Składniki:

  • Ulubiony makaron - dwie porcje
  • 1 cukinia
  • 1/2 białej cebuli
  • 6-8 suszonych pomidorów
  • 100 g fety
  • Mały ząbek czosnku
  • Pestki dyni (lub słonecznika)
  • Suszone warzywka
  • Sól

Przygotowanie potrawy zajmuje mniej więcej tyle, ile ugotowanie makaronu - zaczynam od nastawienia wody, gotuję makaron wg przepisu na opakowaniu.

Cebulę kroję w ćwierć-talarki i podsmażam ją na rozgrzanym oleju z suszonych pomidorów. Kiedy już się nieco zeszkli, dodaję pokrojoną w kostkę cukinię. Duszę 3-4 minutki, mieszając od czasu do czasu, po czym dorzucam drobno pokrojone suszone pomidory. Dodaję suszone warzywka i sól do smaku (nie za dużo, bo będziemy dodawać jeszcze fetę). Duszę do momentu aż cukinia będzie miękka, ale nadal jędrna (ok. 10 min - w zależności od wielkości). Na sam koniec, na ok. 30 sek przed końcem smażenia, dodaję przeciśnięty przez praskę czosnek.

Ugotowany makaron (u mnie tym razem spaghetti) mieszam z warzywami. Posypuję pokrojoną w kostkę fetą oraz uprażonymi pestkami dyni. Początkowo myślałam, że pasowałby tu świetnie słonecznik, ale jednak resztkę zużyłam ostatnio do pieczenia chleba. Okazało się, że dynia też super łączy się z tymi smakami!

niedziela, 21 czerwca 2020

Kotlety jajeczne

                                                                                                     
Uwielbiam kotlety jajeczne, a robiłam je dziś...pierwszy raz :) Zawsze mi się wydawało, że to strasznie dużo roboty, no i "tyle jajek"! A to nieprawda - można powiedzieć wręcz, że robi się je przy okazji. Ja dziś zaczełam rano - nastawiłam jajka, zarobiłam masę, odstawiłam ją do lodówki...a przed obiadem hyc! kotlety raz-dwa uformowane. Z procesem smażenia nie wiem czy wszystko zajęło mi więcej niż 20 min pracy. Efekt - rewelacyjny, co tu dużo mówić :)

Z podanych składników wychodzi 4-5 porcji obiadowych.

Składniki:


  • 9 jajek - 8 ugotowanych, 1 - surowe
  • 3 garście szczypioru
  • 1/2 suchej kajzerki + odrobinę mleka do namoczenia
  • 3 łyżki bułki tartej + odrobina do obtoczenia
  • 2/3 łyżeczki soli
  • Pieprz

8 jajek gotuję na twardo, po ostygnięciu i obraniu rozdrabniam je na niewielkie kawałeczki widelcem. Miałam akurat pół suchej kajzerki, więc ją wykorzystałam. Myślę jednak, że spokojnie można tu zrobić kombinacje - albo całą kajerkę, albo samą bułkę tartą. Kajzerkę namoczyłam w odrobinie mleka, odcisnęłam i dorzuciłam do jajek. Dodałam również bułkę tartą, poszatkowany szczypior (z młodej cebulki - wybierzcie zielone wg własnych upodobań), surowe jajko, sól i pieprz. 


                                                                                                   
Całość dokładnie wymieszałam i włożyłam do lodówki, aby masa odpoczęła (a i ja przy okazji ;) ) - 30 min powinno wystarczyć, ale pewnie też nie jest to konieczne, choć masa będzie się lepiej kleić.


                                                                                                
Wybieram porcje łyżką i formuję kotlety wilgotnymi dłońmi (wyszło mi 12 sztuk). Obtaczam je w bułce tartej i smażę po kilka minut na średnim ogniu do momentu aż będą rumiano-złote.

Idealnie pasują do kotlecików ziemniaczki, suróweczka dowolna :)

Smacznego!





sobota, 6 czerwca 2020

Puszysty omlet

                                                                                               
Dziś na śniadanie prezentuje się puszysty omlet w wersji na słodko. U mnie z konfiturą porzeczkową, z racji braku świeżych owoców. Z podanych składników zrobicie jeden omlet.


Składniki:


  • 1 jajko
  • 3 łyżki mąki
  • 1/4 szklanki mleka
  • 3/4 łyżki cukru
  • Szczypta soli



Mąkę, mleko, cukier i żółtko mieszam na gładką masę o konsystencji gęstej śmietany. Białko, razem ze szczyptką soli, ubijam na sztywną pianę, którą delikatnie przekładam do pozostałej masy i mieszam łyżką.


Niedużą patelnię (o średnicy 20 cm) rozgrzewam i rozpuszczam na niej masło. Delikatnie przelewam masę i smażę na niewielkim/średnim ogniu smażę ok. 5 min (można tez przykryć). Po tym czasie, spód powinien się już ładnie przyrumienić, masa się zbije, dzięki czemu łatwo się ją przekłada. Drugą stronę również smażę ok. 5 min.

Omlet posypuję delikatnie cukrem pudrem oraz dodaję konfiturę (choć świeże truskawki albo jagody byłyby chyba jeszcze lepsze 😊)

Smacznego!


wtorek, 2 czerwca 2020

Wegetariańska zapiekanka z bakłażana i soczewicy (wege moussaka)

                                                                                                     
Po ostatnim wyjeździe na grilla został mi bakłażan. Pomyślałam, że fajnie by było zrobić moussakę, a że od niecałych dwóch miesięcy nie jem mięsa (na razie tymczasowo), padło na soczewicę.
Jako że miałam jednego, niedużego bakłażana - zrobiłam zapiekankę w najmniejszym, okrągłym naczyniu żaroodpornym, o średnicy 20 cm. Z podanej porcji wyjdą 3 "dietetyczne" lub 2 "porządne" porcje.


Składniki:

  • 1 bakłażan
  • 120 g czerwonej soczewicy
  • 1 duża cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 puszka krojonych pomidorów
  • Przyprawa włoska
  • Słodka papryka
  • Mielony cynamon
  • Sól
  • 3 plasterki sera (opcjonalnie)

Sos beszamelowy (opcjonalnie):

  • 1/2 szklanki mleka
  • 1 łyżka masła
  • 2 łyżki mąki
  • 1 jajko
  • Sól
  • Pieprz




                                                                                                               
Z racji niewielkiego i okrągłego naczynia, pokroiłam bakłażan w plastry w poprzek. Gdybym miała ich więcej i robiła zapiekankę w większym opakowaniu, raczej pokroiłabym je wzdłuż, żeby bardziej przypominały płaty lazanii, ale tak wyszło też bardzo fajnie.




                                                                                               
Plastry bakłażana solę z obu stron, a po kilkunastu minutach wycieram je ręcznikiem papierowym z soku, który puściły. Następnie przypiekam je na patelni - najlepiej bez tłuszczu. Jeśli nie macie patelni z nieprzywierającą powłoką, uważajcie na ilość oleju (bakłażan żłopie jak opętany) albo w ogóle pomińcie ten krok.

Jednocześnie, gotuję czerwoną soczewicę (bez soli) - tak, żeby była jeszcze lekko chrupiąca - ok. 12 min.

W międzyczasie kroję cebulkę na drobną kostkę, podsmażam ją na oleju lub oliwie, na ostanie kilkanaście sekund przed dorzuceniem pomidorów z puszki, wrzucam rozgniecione dwa ząbki czosnku. Do sosu pomidorowego dodaję soli do smaku, przyprawę włoską/do pizzy/do spaghetti, ok. łyżeczkę słodkiej papryki, pół łyżeczki cukru (do smaku), szczyptę cynamonu (koniecznie! - mówię to ja, niezbyt wielka fanka cynamonu - robi straszną robotę tutaj). Gotuję sos aż mocno zgęstnieje (ok. 20-30 min) i wtedy dorzucam soczewicę.




                                                                                                 
W wysmarowanym tłuszczem naczyniu układam warstwami - bakłażany (3 warstwy) i sos (2 warstwy). Kładę plasterki sera żółtego (ew. jeśli ktoś lubi, może zetrzeć ser :) ).

Robię sos beszamelowy - rozpuszczam masło w rondelku, dorzucam mąkę - cały czas mieszając rózgą - dolewam stopniowo mleka, a jak już sos będzie dość ciepły, dorzucam jajko. Cały czas mieszam, czekam aż zgęstnieje, nie doprowadzając do wrzenia - solę, dodaję świeżo zmielonego pieprzy i ew. gałkę muszkałową - jeśli mam pod ręką. Zalewam zapiekankę i piekę ok. 40 min w 175 stopniach.





                                                                                                       

W wersji wegańskiej, przed dodaniem soczewicy odłożyłabym trochę sosu pomidorowego i nim wykończyła zapiekankę.

Smacznego!



wtorek, 28 kwietnia 2020

Nadziewany bakłażan - wegetariański

                                                                                             
Kilka dobrych miesięcy temu dostałam mięsowstrętu. Na samą myśl o tym, że miałabym zjeść coś z mięsem, autentycznie skręcał mi się żołądek. Myślałam nad przejściem na wegetarianizm, a nawet weganizm! Ten drugi pomysł odrzuciłam jak sobie przypomniałam, że Majonez Kielecki nie jest wegański 😀 Zaczęłam szukać (jeszcze bardziej) zastępników mięsa i postanowiłam wypróbować granulat sojowy. Po jakiś dwóch tygodniach mi przeszło, ale od czasu do czasu używam takiego granulatu, jako zastępnika mięsa mielonego. O ile pachnie średnio przy gotowaniu, to jest naprawdę smaczny. Świetnie sprawdzi się do makaronu bolońskiego czy takiego właśnie nadziewanego bakłażana.

Składniki:


  • 1 bakłażan
  • 1/2 niewielkiej cebuli
  • 1/2 niewielkiej marchewki
  • 1/4 papryki
  • 40 g kaszy bulgur
  • 2-3 łyżki granulatu sojowego
  • 3 łyżeczki koncentratu pomidorowego
  • Sól
  • Suszone warzywka
  • Przyprawa włoska
  • Ew. ser do posypania (ok. 75 g)


Bakłażana kroję wzdłuż na pół i wykrajam środek miąższu łyżką. Kroję go w kosteczkę. Tym razem odłożyłam do zamrażarki, do następnego zaplanowanego dania, ale można go też użyć do farszu. 

Kaszę i granulat sojowy gotuję wg przepisu na opakowaniu (granulat najlepiej w bulionie warzywnym). 



                                                                                                  
Cebulkę, marchewkę i paprykę kroję w drobną kostkę. Na gorącym tłuszczu podsmażam najpierw cebulkę, po chwili dodając marchewkę, a następnie paprykę. Dodaję odsączony granula sojowy, przyprawy do smaku i koncentrat pomidorowy. Duszę kilka minut. Na sam koniec dodaję ugotowaną kaszę. 



                                                                                                                                   
Łodeczki bakłażana solę i nakładam do nich farsz. Wkładam do wymarowanego olejem naczynia żaroodpornego. Piekę pod przykryciem 20 min w ok. 180 stopniach, a następnie posypuję serem i zapiekam bez przykrycia jeszcze 10 min - aż ser się stopi.

Smacznego!




niedziela, 26 kwietnia 2020

Drożdżowe racuszki z jabłkami i jagodami


                                                                                                       
Każdy czasem lubi się troszkę rozpieścić. Weekendowe śniadania mogą być ku temu bardzo dobrą okazją. Racuszki to dla wielu smak dzieciństwa i - oczywiście - świetnie sprawdzą się na podwieczorek, a w większej ilości mogą z powodzeniem zastąpić obiad na słodko. Są mięciutkie w środku i chrupiące za zewnątrz. Przepis podaję na dwie porcje (6 racuszków). Ilość i rodzaj owoców możecie dobrać wg własnych gustów.


Składniki:


  • 100g mąki pszennej
  • 100 ml mleka
  • 7g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 niedużego jabłka
  • 2 garści jagód
  • Niewielka szczypta soli
  • Kilka kropel soku z cytryny (opcjonalnie)


Jagody miałam jeszcze mrożone, więc na początek wyjęłam je z zamrażarki.

Zaczynamy od rozczynu. Drożdże rozcieram z cukrem, dodaję ciepłe mleko i ok. 20 g mąki. Mieszam drewnianą łyżką i zostawiam na 10-20 min do wyrośnięcia.






W międzyczasie ucieram jabłko na grubych oczkach i ewentualnie skrapam je odrobiną soku z cytryny. Kiedy rozczyn jest gotowy, przesiewam resztę mąki, dodaję niewielką szczyptę soli i jabłko. Dobrze mieszam (tą samą łyżką), a kiedy ciasto jest już jednolite, dodaję jagody i delikatnie mieszam. Zostawiam na 30-40 min do wyrośnięcia, przykryte ściereczką.

Bardzo dobrze rozgrzewam olej na patelni i łyżką nakładam ciasto. Smażę na brązowy kolor z obu stron (po 2-3 min na stronę, trzeba sprawdzać), a następnie staram się jak najlepiej odsączyć z tłuszczu na papierowym ręczniku. Posypuję cukrem pudrem i pałaszuję ciepłe!






Można się przyczepić, że smażone, że tłuste, ale przecież takie pyszne! I tak naprawdę nie tak bardzo kaloryczne - z moje przepisu jedna porcja to ok. 275 kcal (a dodałam troszkę jeszcze za wsiąknięty olej).

sobota, 25 kwietnia 2020

Ziołowe nocne bułeczki

                                                                                                                     
Resztkę chlebka zjadłam wczoraj na kolację, a że było już późno, nie zdążyłabym go zrobić. Pomyślałam więc, że zrobię eksperyment. Widziałam wiele przepisów na tzw. nocne bułeczki - jeden nawet spróbowałam - bułki były w porządku, ale miałam wrażenie, że jednak ciasto nie wyrosło dobrze, pieczywo nie było też tak mięciutkie jakbym oczekiwała od bułek, więc nie wróciłam do nich.

Oczywiście, bułeczki, które prezentuję, możecie zrobić również i nie używając lodówki - jeśli macie czas, zostawcie ciasto po prostu na 2-3 godziny pod ściereczką do wyrośnięcia przed pieczeniem.


Składniki:


  • 250g mąki pszennej + sporo do podsypania
  • 8g świeżych drożdży
  • 200 ml ciepłej wody
  • 1 łyżka oliwy z oliwek
  • 1/2 łyżeczki cukru
  • Niecała płaska łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka przyprawy włoskiej/do pizzy/do spaghetti


Pierwsza sprawa to zaczyn - drożdże, ok. 25g mąki, cukier i połowę ciepłej wody mieszam drewnianą łyżką. Zostawiam na 10-20 min do wyrośnięcia, po czym dodaję resztę mąki (przesianej), wody, sól, przyprawę włoską (możecie użyć ulubionych ziół) oraz oliwę. Można wymieszać łyżką lub ubijaczką (czy blenderem). Ciasto jest dość rzadkie, przelewam je do wysmarowanej olejem miski, przykrywam folią spożywczą, wrzucam do lodówki i idę spać.

Rano wyciągam ciasto, chwilkę czekam aż się nieco zaciepli. Wyrzucam na porządnie wysypany mąką blat i bardzo szybko zagniatam, obtaczając w mące. Bardzo ostrym nożem, odkrajałam kawałki ciasta (podzieliłam na 6 części), które od razu nożem przerzucam na mąkę. Szybko zagniatam bułki i odkładam na jakies 20-30 min do wyrośnięcia (pod ściereczką).


                                                                                                
Piekarnik nastawiam na 230 stopni, jeszcze do zimnego wkładam naczynie z wodą. Bułeczki piekę ok. 20 min, aż się ładnie zarumienią. Studzę na kratce.  

Bułeczki są chrupiące na zewnątrz i mięciutkie wewnątrz - idealne. Tym razem na śniadanko były bułeczki z twarożkiem i pomidorem.

Smacznego!


Hummus klasyczny

                                                                                                       
Dość często jem różnego rodzaju hummusy, ale niezbyt często w sklepach można znaleźć taki hummus, który aż "pachnie Izraelem". I o ile wszystkie są pyszne (jakżeby pasty warzywne mogły być niesmaczne?) to fajnie jest od czasu do czasu zrobić go w domu - tak jak lubimy. Składniki podaję w ilościach opcjonalnych - musimy tutaj zwracać uwagę na to jak zachowuje się nas hummus - mogą się one różnić w zależności od tego choćby jaką mamy ciecierzycę.




Składniki:

  • 100g suchej ciecierzycy
  • 1 ząbek czosnku
  • 2 łyżeczki pasty tahini (pasta sezamowa)
  • Ok. 2 łyżki oliwy
  • Sok z połówki cytryny
  • Woda - do uzyskania porządanej konsystencji
  • Sól do smaku


Ciecierzycę trzeba wcześniej namoczyć (ok. 8-12 godzin) i ugotować do miękkości (ok. 45 min).

Ja ugotowałam ją poprzedniego dnia, więc miałam gotową na przygotowanie go w południe, do pieczonych warzyw na obiad (smacznie i pożywnie!).


Wrzucam ciecierzycę do blendera (najlepiej takiego kielichowego, ale przy odrobinie wysiłku damy radę i żyrafą), dodaję 2 łyżeczki tahini (to jest właśnie ten "smak Izraela 😋 ), podlewam odrobiną wody, oliwą i sokiem z cytryny, wrzucam ząbek czosnku i cierpliwie miksuję. Patrzę jaką chcę uzyskać konsystencję - ja lubię ciut gęstszy, żeby dobrze się smarował na kanapkach - jeśli chcecie trochę bardziej płynny - dodajcie więcej wody lub oliwy (do smaku). Pod koniec miksowania dodaję sól do smaku. Ze 100 g ciecierzycy wychodzi taka "rozsądna" porcja - mnie wystarczyła na obiad + śniadanie/kolacje przez 2-3 dni. Warto zrobić go w mniejszych porcjach, aby był świeży i nie trzeba było wyrzucać resztek.

To jest najprostsza, najbardziej klasyczna wersja hummusu. Oczywiście, możemy eksperymentować z przyprawami czy dodatkami - ogranicza nas tylko wyobraźnia.

Smacznego!


wtorek, 21 kwietnia 2020

(Najprostszy) chlebek a la ciabbatta (pszenno-owsiany)

                                                                                                                               
Głowy sobie nie dam za to obciąć (że najprosztszy), ale nie wyobrażam sobie, żeby można było prościej. Kilka machnieć łyżką i jedyne, co nam potrzeba to odrobina cierpliwości. Pieczywko jest mięciutkie, pachnące, idealnie wilgotne. Przy odpowiednim przechowywaniu (zawinięte w papier, a później foliówkę), wytrzyma tydzień i będzie nadal pyszne (dłużej u mnie się nie uchowało).

Niedawno też, przez przypadek, z tych składników wyszedł mi nieco bardziej zwięzły chlebek - również polecam.

Składniki:


  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g mąki owsianej, razowej
  • 470 ml ciepłej wody
  • 15 g drożdży
  • 2 płaskie (niepełne) łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cukru


Drożdże rozkruszam do miski, zasypuję cukrem, lekko rozcieram drewnianą łyżką. Dodaję 100 g mąki pszennej i ok. 200 ml ciepłej wody. Całość mieszam i odstawiam na 10-20 min przykryte ściereczką.

Kiedy rozczyn już urośnie, dodaję do niego sól, przesianą mąkę - zarówno pszenną jak i owsianą, którą bardzo lubię. Farfocle z mąki owsianej, które zostaną na sitku, dodaję do masy. Dolewam pozostałą wodę (ciepłą). Całość mieszam drewnianą łyżką, aby połączyć składniki, ale nie przejmuję się bardzo dokładnością. Przelewam masę do wysmarowanej olejem miski, przykrywam ściereczką i zostawiam na 2-3 godziny, do wyrośnięcia.

Kiedy ciasto wyrośnie, wyrzucam je na porządnie obsypany mąką blat. Zagniatam krótko, aby utworzyć z masy bochenek. Dziś pocieliłam ciasto na dwie części, robiłam je również w całości. Układam podłużny bochenek na blaszce, na papierze do pieczenia, przykrywam na kolejne 40 min. 
W międzyczasie nastastawiam piekarnik na 230 stopni i jeszcze do chłodnego wkładam naczynie z wodą, aby zaparowało piekarnik.

Chlebek piekę w sumie ok. 35-40 min, po ok. pół godzinie, kiedy wierzch jest juz złoto-brązowy, przewracam do góry nogami, aby i dół się nieco przypiekł. Chlebek nie będzie bardzo wyrośnięty do góry, ale trochę urośnie. Jeśli zależy nam na bardziej kształtnych kromkach, możemy spokojnie użyć keksówki.

W ramach eksperymentu jeden chlebek nacięłam, a drugi nie. Nacięcia widać delikatnie i ten chlebek był nieco niższy niż drugi, którego nie nacinałam. 

Uwaga! Nie próbujcie świeżego chlebka, jeszcze lekko ciepłego! Z masłem jest tak pyszny, że ciężko się oderwać! 😋



poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Lody z banana

                                                                                                                       
To jest coś, co już od dawna chciałam zrobić. Widziałam wiele przepisów na lody z mrożonych bananów i bardzo mnie kusiły, ale jakoś nie mogłam się zebrać, aby je wypróbować. Jakiś czas temu miałam już dojrzałego banana, którego nie dałam rady już dojeść - wrzuciłam go więc pokrojonego do zamrażarnika. Wczoraj przyszedł czas próby! :)

Składniki:

  • 1 dojrzały banan
  • 2 garści mrożonych owoców (u mnie tym razem wiśnie)
  • 2 łyżki jogurtu naturalnego

Jeśli nie mamy mrożonego banana, pokrójmy świżego na plasterki, rozłóżmy na tacce pod przykryciem i poczekajmy aż się zmrozi (ok. 2 godz.)

Mrożone plasterki banana, dwie garści mrożonych wiśni i 2 łyżki jogurtu naturalnego zblendowałam. Używałam ręcznego blendera (żyrafy) i troszkę trzeba było pokombinować, ale się udało. Lody wyszły pyszne, gładkie, idealne, słodko-kwaśne, dokładnie takie, jak lubię. Bez dodatkowego cukru. Naprawdę, w niczym nie ustępują lodom z lodziarni :)

Dorzuciłam jogurt, bo chciałam mieć trochę mlecznego posmaku, a do tego trochę łatwiej wywijało mi się żyrafą. Przy mocniejszym blenderze, weganie mogą spokojnie pominąć ten składnik.

Jako że ilość lodów to były spokojnie trzy porcję, część włożyłam do zamrażarki, aby sprawdzić czy później będą zamarznięte na kość, czy będzie się z nimi dało coś zrobić.
W pierwszym momencie po wyjęciu z zamrażarki są jak skała, ale wystarczy kilka minut i już spokonie można ciepłą łyżką wyciągnąć je z pojemnika. Nadal są zamrożone (choć bardziej plastyczne), więc gdyby trzeba je było włożyć znów do zamrażarki - myślę, że nie ma problemu.

Smacznego!

sobota, 18 kwietnia 2020

Chleb pszenno-owsiany na drożdżach

                                                                                                                       
Ten chlebek to wynik "wypadku przy pracy" :) Tym bardziej mnie cieszy! Podczas kwarantanny już kilka razy piekłam różne pieczywo - najbardziej przypadła mi do gustu ciabatta (wrzucę przepis jak zrobię następnym razem), którą miałam zamiar zrobić i wczoraj. Ciabatta piecze się ok. 30 min, ale - wiadomo - trzeba jej doglądać. Kiedy sprawdziłam ją wczoraj po 25 min - zamarłam - blada, popękana, co się dzieje?! Patrzę - hm...nastawiłam nie tę temperaturę, co potrzeba (jak? jak?). Straciłam nieco nadzieję, ale nie poddałam się. Wszak drożdże to w obecnych czasach towar deficytowy i nawet 15g jest na wagę złota! ;) Pokombinowałam trochę i kiedy po godzinie od wyciągnięcia z piekarnika, pokroiłam jeszcze lekko ciepły chleb, położyłam trochę masła - przepadłam... Pachnący, mięciutki, z chrupiącą skórką... No i zjadłam...no nie powiem ile, ale sporo :)

Chlebek jest bardzo prosty w przygotowaniu - jedyne, czego potrzebujemy to trochę cierpliwości.

Składniki:


  • 300 g mąki pszennej (+ do podsypania)
  • 200 g mąki owsianej (myślę, że może być każda inna pełnoziernista, a nawet i całość można zrobić ze "zwykłej" mąki)
  • 470 ml ciepłej wody
  • 15 g drożdży (świeżych)
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 płaskie łyżeczki soli


Zacznijmy od zaczynu - drożdże rozkruszam, dodaję cukier, ok. 100 g przesianej przez sitko mąki oraz 200 ml ciepłej wody. Rozrabiam drewnianą łyżką i zostawiam przykryte ściereczką przez ok. 10 min.

Kiedy zaczyn już urośnie - dodaję pozostałą mąkę (przesiewam obie, a "farfocle", które zostają z mąki razowej na sitku - dosypuję do reszty). Dodaję sól i pozostałą wodę (również ciepłą). Mieszam wszystko drewnianą łyżką - tak żeby powstała z tego jedna masa, ale nie przejmuję się tym za bardzo.


Większą miskę smaruję olejem i przerzucam do niej ciasto. Przykrywam ściereczką i zostawiam na 2-3 godzinki do wyrośnięcia (wczoraj chyba trochę dłużej i też nic się nie stało). Za pomocą silikonowej łopatki wyciągam ciasto na dobrze wysypany mąką blat. Szybciutko zagniatam i przekładam do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia. Odkładam na kolojne 30-40 min.


Do zimnego piekarnika wkładam naczynie z wodą i ustawiam piekarnik na 180 stopni. Kiedy będzie już nagrzany (i naparowany), wkładam keksówkę z ciastem. Po 25 min (czyli czasie, po którym zorientowałam się o błędzie) podniosłam temperaturę do 230 stopni. Piekłam ok 20-25, po czym wyjęłam chlebek z foremki i obróciłam go do góry nogami, aby i przypiekł się z drugiej strony (tutaj proponuję poimprowizować :) ). 
Po kolejnych 10 min wyciągnęłam chlebek i zostawiłam do ostygnięcia na kratce. 

Na głównym zdjęciu chlebek jest nieco "potargany", ale to tylko dlatego, że był krojony jeszcze ciepły (mniam!), po wystudzeniu już kroi się normalnie - jak to standardowy chleb :)

Smacznego!