niedziela, 26 stycznia 2014

Fuerteventura kulinarnie - cz. 3



Nie chciałam Was zanudzać na raz wszystkimi zdjęciami, bo wiem, że po pewnej ilości zaczyna się nudzić. Aby czerpać więc przyjemność z oglądania kanaryjskich przyjemności postanowiłam podzielić relację na 3 części: pierwszą i drugą możecie obejrzeć korzystając z hyperlinków.

Koza na zdjęciu powyżej jest zwierzęciem regionalnym, można spotkać stada co rusz, choć w restauracjach mięso znajduje się rzadko (a może tylko my mieliśmy pecha?).

Zacznijmy od Sylwestra. Dopytaliśmy w recepcji o jakąś imprezę sylwestrową. Pani powiedziała, że u nas to nic nie ma, chyba że w hotelach dla gości. Powinniśmy jechać do stolicy, Puerto del Rosario, żeby zobaczyć prawdziwą fiestę. Zanim jednak wsiedliśmy do auta przeszliśmy się po mieście w poszukiwaniu jakiejś kolacji. Większość restauracji była zamknięta, ale znaleźliśmy najgorętszą imprezę w mieście ;)








Koło 23 zebraliśmy się i pojechaliśmy do stolicy. Podobnież na placu pod kościołem zbierają się ludzie, puszczają fajerwerki, o północy jedzą 12 winogron na każde uderzenie zegara (co jest dużo trudniejsze niż się wydaje!)... Przyjechaliśmy, a tam pustki! Siedliśmy, pokręciliśmy się trochę... w jednej z uliczek usłyszałam jakieś głosy, więc poszłam spytać czy aby jesteśmy w dobrym miejscu. Okazało się, że tak. Byliśmy przygotowani na jakieś hiszpańskie szaleństwa, a tu cisza i spokój. W Hiszpanii je się uroczystą kolację, po której wychodzi się na rynek, je wspomniane winogrona, a później idzie się na balangę. Niestety, spodziewaliśmy się wielkiej pompy, a nic takiego nie było. Przyszło tuż przed 12 trochę ludzi, większość turystów, zapewne jak my spragnieni nowości. Kilkoro dzieci puszczało kapiszony, fajerwerki nie były okazałe. Wypiliśmy więc odrobinkę cavy (hiszpańskiego wina musującego), zjedliśmy po 12 winogron i zebraliśmy się do siebie, gdzie urządziliśmy sobie "wytrawną" Sylwestrowa kolację - ziemniaczaną tortillę ze sklepu i resztki cavy :)






Następnego dnia pospaliśmy trochę, przeszliśmy się na plażę, żeby choć chwilę pokąpać się w Nowy Rok. A że byliśmy po późnym śniadaniu to na obiad zjedliśmy tylko po sałatce.








Kolejnego dnia wróciliśmy do Corralejo na tapas, do wspomnianego wcześniej Brytyjczyka, który zachęcał nas ogromną ilością tapas i paelli. 

Zdecydowaliśmy się na:

Pan con tomate z szynką iberico

Ziemniaczaną tortillę - taką jaką lubię:

Sałatkę z krewetkami

Krewetki w dwóch odsłonach:


Kotlecik z ziemniaków i mięsa mielonego

Tost z bakłażanem i serem

Kurczaka z sosem pomidorowym

Na ostatni obiad udaliśmy się do El Cotillo, w okolicach których znaleźliśmy plaże z największymi falami jakie w życiu widziałam! Do tego woda była tam cieplutka, to wszystko zapewne sprawka jakiegoś ciepłego prądu - fal na całej wyspie już nie było, wiatr ucichł... 

Grundigi wybrali sobie po makaronie z owocami morza i rybami w różnych odsłonach:


A ja zwykłego hamburgera z czaderskimi frytami!

Na ostatnią kolację udaliśmy się do Gambrinusie - tak, żeby klamrą nasz wyjazd zamknąć (tu rozpoczęliśmy nasz wyjazd). Zaczęliśmy od szynki z melonem

Ja zjadłam na drugie (bo już przeżarta byłam przeokrutnie) sałatkę z tuńczykiem, dokładnie taką samą jak pierwszego dnia, więc zdjęcia już nie wstawiam. Grześkowe żeberka na zdjęciu nie wyszły, bo było bardzo ciemno, za to Edyty potrawę mogę pokazać - zwłaszcza, że jest dość ciekawa. Sola z zapiekanym bananem.

sobota, 25 stycznia 2014

Fuerteventura kulinarnie - cz. 2

Kolejna partia zdjęć pysznego kanaryjskiego jedzonka! Pierwszą relację znajdziecie tutaj

Kolejnego dnia pojechaliśmy na południe wyspy.  To był jeden z najcieplejszych dni naszego pobytu. Upał trochę niwelowany był przez ogromny wiatr, ale gdy go brakowało słońce dawało nieźle popalić :)

 Po drodze do Moro Jable zajrzeliśmy na plażę, gdzie wypiliśmy standardowo po kawce. 


Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad, na menu del dia, złożonego z zupy "pataje canarias", w której pływało wszystko: ziemniaki, fasola, kapusta, Edi nawet miała kawałek kolby kukurydzy - co się komu nawinęło. Zupa była ekstra, jednak ciężko mi zrozumieć jak można jeść tak ciężką i treściwą zupę w upał. Dla mnie to typowa, zimowa zupa. 


Grzesiek znów zainwestował w rybę, niestety, to nie dowiedzieliśmy się jaka to ryba. Najważniejsze, że dobra.























A my z Edi standardowy bistec (befsztyk) z pyszniastymi, prawdziwymi, domowymi frytkami. Frytki były dużo lepsze niż mięso - ale może przemawia przeze mnie fanka ziemniaków :)


Po obiedzie pojechaliśmy na najdalej wysunięty na południowy-zachód zakątek wyspy, aby zobaczyć latarnię Faro de Jandia. Latarnia może nie robiła ogromnego wrażenia, ale za to ocean... tego zdjęcia nie opiszą! Fale, które rozbijają się o skały, giganty, które na zdjęciach wyglądają na niewiele większe niż w Bałtyku... To trzeba zobaczyć na własne oczy!

Na kolację wybraliśmy się do jednej z knajpek w naszej mieścinie, której jedyną zaletą było, niestety, darmowe wifi. Edi wzięła jakąś rybę,

Grzesiek krewetki,

a ja po raz kolejny przekonałam się, że tortilla tortilli nie równa i nie zamawia się takiej obiadowej, tylko jako tapas. Omlet z szynką mnie nie zachwycił, a knajpa nie miała żadnego klimatu - specjalnie zrobiona pod turystów brytyjskich i niemieckich. Nawet ciężko było po hiszpańsku się dogadać, nad czym ubolewałam niesamowicie. Okazało się również, że dla pani kelnerki pina i litr to to samo i kiedy zamówiliśmy piwo półlitrowe, dostaliśmy 0.25. A dyskusja na ten temat była długo. Pani koniecznie chciała nam wybić z głowy pomysł dużego, litrowego piwa, na co się zgodziliśmy. Później okazało się, że mamy inną miarkę.. ;)


Następnego dnia wyruszyliśmy na północ. Zobaczyliśmy słynne wydmy, które jednak według mnie nie umywają się tym naszym w Łebie. Po krótkim plażowaniu pojechaliśmy do Corralejo, skąd widać było sąsiadujące wyspy - niedaleką Isla de Lobo i nieco bardziej oddaloną, Lanazarote. 

Tam to dopiero była wyżerka! Co prawda długo szukaliśmy knajpy, nigdzie nie było menu del dia, nawet nas jakiś Brytol chciał na śmierć zagadać, więc uciekliśmy mu (choć później do niego wróciliśmy, o czym w następnym odcinku) i w końcu siedliśmy nad zatoczką. Jedzenie było oszałamiające! 

Ośmiornica po galicyjsku

Ser majorero (tamtejszy, kozi). grillowany z miodem palmowym


oraz na świeżo, w tradycyjnej sałatce z pomidorami - jakie to było dobre! 























A jeszcze polane odrobiną oliwy, posypane solą morską... mmmm....



Na drugie Grundigi zażyczyli sobie Arroz Negro czyli paellę barwioną atramentem mątwy z róznymi owocami morza... no ja bym nie tknęła, ale wyglądała bajkowo.



A ja jadłam drugą najlepszą kaczkę w swoim życiu. Pierwsza była w Hostalric, w Katalonii, w sosie z suszonych śliwek i porto. Ta była w sosie z rodzynkami. Pierś była cudna - chrupiąca skórka, tłuszczyk wytopiony (o tym, że była tak świetna może świadczyć fakt, że i skórkę z tłuszczem chrupałam ze smakiem, czego nie robię nigdy), a mięso było soczyste i pyszne. Kilka razy próbowałam piersi w Polsce - za każdym razem był to suchy kapeć, za który trzeba było zapłacić sporą kwotę. Jedząc kaczkę w Corralejo stwierdziłam, że chyba tylko w Hiszpanii potrafią zrobić ją przepyszną ;)

 Wracając z pełnymi brzuchami przeszliśmy się nadmorską promenadą. Na niewielkiej plaży można spotkać artystów, budujących w piasku.























A na koniec mały polski akcent na jednym z menu przy plaży.


niedziela, 19 stycznia 2014

Mielone szpinakowe



Już jakiś czas temu chciałam wypróbować połączenie mięsa mielonego i szpinaku. Uważam, że szpinak jest doskonałym urozmaiceniem kotletów, a przy okazji można go jakoś przemycić ludziom, którym się wydaje, że jest niesmaczny ;)


Składniki:


  • 25 dkg mięsa mielonego z indyka
  • 4 kulki mrożonego szpinaku w liściach
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 łyżeczka słodkiej papryki
  • Pieprz cayenne
  • Sól
  • 1 jajko
  • 3 łyżki otrębów

Rozmrażam szpinak i dodaję go do mięsa. Przez praskę przeciskam czosnek, dodaję przyprawy, jajko i otręby. 




Zostawiam na pół godzinki, następnie formuję kotlety. Smażę je bez tłuszczu po ok. 5 min z każdej strony.

Smacznego!
 

wtorek, 14 stycznia 2014

Fuerteventura kulinarnie - część 1

Uważam, że nie ma lepszego pomysłu niż wyjazd w środku zimy (jaka by ona nie była) do ciepłych krajów! My z Grundigami lubimy sobie pojechać wspólnie do Hiszpanii (relacja z Majorki tu, tu i tu), więc na Sylwestra wybraliśmy się na Wyspy Kanaryjskie. Grzesiek w połowie roku znalazł jakieś ciekawe bilety z Amsterdamu i się wybraliśmy.

Kiedy dojechaliśmy do naszego bungalowu na stoliku z salonie czekały na nas życzenia świąteczno-noworoczne i butelka czerwonej Riojy - niby nic, a cieszy :)


Wybraliśmy się w poszukiwania jakiejś karmy, ale nie wiedzieliśmy co z tego wyjdzie. Było już po 16, a w żadnym normalnym miejscu w Hiszpanii o tej porze się nic nie zje - chyba że w barze jakąś kanapkę. Ale okazało się, że nasze miasteczko, Caleta de Fuste, nie jest absolutnie normalna, a to chyba miejsce stworzone tylko dla turystów, więc wszystko było otwarte.

Poszliśmy podpytać panią z recepcji co można zjeść. My do Hiszpanii, na Kanary (w przewodniku naczytaliśmy się o żarciu!), a pani nam o włoskiej, amerykańskiej i jakiejś tam jeszcze... A my chcemy hiszpańską... Okazało się, że jest jedna w mieście ;) Druga, rybna, tylko w sezonie otwarta, a trzecia ma straszne ceny (o czym przekonaliśmy się podczas spaceru - menu degustacyjne za ponad 70 euro... może jeszcze nie teraz!). Zamiast tego, przezwyciężając niesamowity wiatr, doczołgaliśmy się do Gambrinusa, gdzie zamówiliśmy butelkę czerwonego wina oraz...

sałatkę z pomidorów


zupę cebulową


a ja, oczywiście, moją ukochaną ensalada mixta czyli sałatkę mieszaną z tuńczykiem, jajkiem, szparagami, pomidorami, ogórkami...


Na drugie polędwica w sosie serowym


oraz...jakimś z brzoskwiniami ;)


i lazania... mniam! W typowej, hiszpańskiej ceramice


Będąc w tej restauracji przeżyliśmy szok - nie dość, że wiało jak diabli to jeszcze nagle zobaczyliśmy ścianę deszczu! Lało jak z cebra! Pocieszaliśmy się, że skoro w porze deszczowej pada nie częściej niż raz na 7 dni to będzie lepiej... ale chyba żadne z nas nie miało wielkich nadziei...


Następnego dnia jednak, pomimo niesamowitego wiatru, było dość ciepło. Co prawda pod koniec dnia chodziliśmy już pozawijani w kaptury - taka była wichura - ale przynajmniej przewiało wszystkie chmury. I... 29 grudnia mogliśmy się kąpać w oceanie!! Zanim jednak tam dotarliśmy stanęliśmy na kawce i clarze czyli piwie cytrynowym. Wręcz uwielbiam clarę, a tu - okazało się - mają swoją, produkowaną przez browar Tropical. Ależ ja byłam wtedy szczęśliwa... W restauracji zapytaliśmy (chyba) właścicielki czy na pobliskiej plaży można się kąpać. Yolanda powiedziała, że czasem ktoś tam się kąpie, ale że to szaleńcy ;) My, niewiele myśląc, po kawie poszliśmy się kąpać! I wcale nie było zimno, po 2 minutach się człowiek przyzwyczajał i nie chciało się z wody wychodzić :D


Yolanda przypadła nam do gustu, zwłaszcza mnie, bo była pierwszą osobą, z którą dłużej sobie pogadałam po hiszpańsku. Poza tym, była bardzo sympatyczna. Wróciliśmy więc na obiad. Z Edi postanowiłyśmy spróbować koźlątka. Dlaczego? Na Fuerteventurze hoduje się ogromne ilości kóz. Według tego, co wyczytaliśmy koźlina jest potrawą lokalną... Ale chyba źle trafialiśmy, bo widzieliśmy ją tylko w trzech miejscach, nieturystycznych, na które ciężko tam trafić. Niestety, nie powaliło nas lekko gumowe mięso. Zwłaszcza mnie, która za bardzo kostek obgryzać nie umiem...


Na przystawkę, która doszła razem z daniem głównym (?) zamówiliśmy papas arrugas czyli ziemniaki gotowane w mundurkach z sosem mojo rojo - sosem (niby) pikantnym z papryki


Grzesiek za to zamówił rybę cherne (wg wikipedii to po polsku wrakoń...) - rybę tuńczykowata, z której był bardzo zadowolony

Jako że kosteczkami z koźlątka najeść się było ciężko to musieliśmy popchnąć deserem, niestety nie jestem przyzwyczajona do takich słodkości i trochę mnie zmuliło... ale dobre było!




Kolację natomiast zrobiliśmy "u siebie". Kupiliśmy słoiczki z typowymi sosami - mojo rojo (czerwonym) i mojo verde (zielonym, teoretycznie powinien być z kolendrą, nasz był z pietruszką i chyba lepiej), a w zestawie była jeszcze pasta w sera!


Oprócz tego marmolada bananowa - coś u nas niespotykanego

A na samą kolację moje ulubione kiełbaski z pieczoną papryką z zalewy - mniam! mniam!


...kolejna relacja już wkrótce :)