Kolejna partia zdjęć pysznego kanaryjskiego jedzonka! Pierwszą relację znajdziecie tutaj
Kolejnego dnia pojechaliśmy na południe wyspy. To był jeden z najcieplejszych dni naszego pobytu. Upał trochę niwelowany był przez ogromny wiatr, ale gdy go brakowało słońce dawało nieźle popalić :)
Po drodze do Moro Jable zajrzeliśmy na plażę, gdzie wypiliśmy standardowo po kawce.
Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad, na menu del dia, złożonego z zupy "pataje canarias", w której pływało wszystko: ziemniaki, fasola, kapusta, Edi nawet miała kawałek kolby kukurydzy - co się komu nawinęło. Zupa była ekstra, jednak ciężko mi zrozumieć jak można jeść tak ciężką i treściwą zupę w upał. Dla mnie to typowa, zimowa zupa.
Grzesiek znów zainwestował w rybę, niestety, to nie dowiedzieliśmy się jaka to ryba. Najważniejsze, że dobra.
A my z Edi standardowy bistec (befsztyk) z pyszniastymi, prawdziwymi, domowymi frytkami. Frytki były dużo lepsze niż mięso - ale może przemawia przeze mnie fanka ziemniaków :)
Po obiedzie pojechaliśmy na najdalej wysunięty na południowy-zachód zakątek wyspy, aby zobaczyć latarnię Faro de Jandia. Latarnia może nie robiła ogromnego wrażenia, ale za to ocean... tego zdjęcia nie opiszą! Fale, które rozbijają się o skały, giganty, które na zdjęciach wyglądają na niewiele większe niż w Bałtyku... To trzeba zobaczyć na własne oczy!
Na kolację wybraliśmy się do jednej z knajpek w naszej mieścinie, której jedyną zaletą było, niestety, darmowe wifi. Edi wzięła jakąś rybę,
Grzesiek krewetki,
a ja po raz kolejny przekonałam się, że tortilla tortilli nie równa i nie zamawia się takiej obiadowej, tylko jako tapas. Omlet z szynką mnie nie zachwycił, a knajpa nie miała żadnego klimatu - specjalnie zrobiona pod turystów brytyjskich i niemieckich. Nawet ciężko było po hiszpańsku się dogadać, nad czym ubolewałam niesamowicie. Okazało się również, że dla pani kelnerki pina i litr to to samo i kiedy zamówiliśmy piwo półlitrowe, dostaliśmy 0.25. A dyskusja na ten temat była długo. Pani koniecznie chciała nam wybić z głowy pomysł dużego, litrowego piwa, na co się zgodziliśmy. Później okazało się, że mamy inną miarkę.. ;)
Następnego dnia wyruszyliśmy na północ. Zobaczyliśmy słynne wydmy, które jednak według mnie nie umywają się tym naszym w Łebie. Po krótkim plażowaniu pojechaliśmy do Corralejo, skąd widać było sąsiadujące wyspy - niedaleką Isla de Lobo i nieco bardziej oddaloną, Lanazarote.
Tam to dopiero była wyżerka! Co prawda długo szukaliśmy knajpy, nigdzie nie było menu del dia, nawet nas jakiś Brytol chciał na śmierć zagadać, więc uciekliśmy mu (choć później do niego wróciliśmy, o czym w następnym odcinku) i w końcu siedliśmy nad zatoczką. Jedzenie było oszałamiające!
Ośmiornica po galicyjsku
Ser majorero (tamtejszy, kozi). grillowany z miodem palmowym
oraz na świeżo, w tradycyjnej sałatce z pomidorami - jakie to było dobre!
A jeszcze polane odrobiną oliwy, posypane solą morską... mmmm....
Na drugie Grundigi zażyczyli sobie Arroz Negro czyli paellę barwioną atramentem mątwy z róznymi owocami morza... no ja bym nie tknęła, ale wyglądała bajkowo.
A ja jadłam drugą najlepszą kaczkę w swoim życiu. Pierwsza była w Hostalric, w Katalonii, w sosie z suszonych śliwek i porto. Ta była w sosie z rodzynkami. Pierś była cudna - chrupiąca skórka, tłuszczyk wytopiony (o tym, że była tak świetna może świadczyć fakt, że i skórkę z tłuszczem chrupałam ze smakiem, czego nie robię nigdy), a mięso było soczyste i pyszne. Kilka razy próbowałam piersi w Polsce - za każdym razem był to suchy kapeć, za który trzeba było zapłacić sporą kwotę. Jedząc kaczkę w Corralejo stwierdziłam, że chyba tylko w Hiszpanii potrafią zrobić ją przepyszną ;)
Wracając z pełnymi brzuchami przeszliśmy się nadmorską promenadą. Na niewielkiej plaży można spotkać artystów, budujących w piasku.
A na koniec mały polski akcent na jednym z menu przy plaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz