poniedziałek, 28 lipca 2014

Galicja kulinarnie


Już dawno dawno wróciłam z wycieczki po Galicji i Portugalii. Jakoś jednak ostatnimi czasy dużo się działo, a komputer mi coś szwankuje - no i nawet mi się nie chce do niego szukać. Dziś jednak do kolejnego wpisu zmotywował mnie Marek, który w końcu dostał kartkę z Portugalii :) Powiem szczerze, że jestem oburzona pracą portugalskiej poczty - PÓŁTORA MIESIĄCA kartki szły.

Po Algavre i Lizbonie przyszedł czas na hiszpańską Galicję. Naprawdę, jestem ogromnie zachwycona tym regionem - piękny, zielony, nieco górzysty, a jednocześnie przy morzu. Jest tam pięknie i na pewno jeszcze tam wrócę. Co Galicyjczykom trzeba przyznać to to, że mają przepyszne jedzenie. Słyszałam już o tym wcześniej i słowa te potwierdziły się jak najbardziej.

W Galicji spędziliśmy 2.5 dnia. Nocowaliśmy na końcu świata, w Fisterra, czyli tam gdzie kończy się droga pielgrzymkowa świętego Jakuba.

Grzesiek, jak to zwykle na tego typu wyjazdach, gustował w owocach morza i rybach. Tutaj (tzn. w Galicji) to nawet inaczej nie wypada. Kiedy mieszkałam chwilę w Hiszpanii z Galicyjczykiem nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: "nigdy nie mów Galicyjczykowi, że nie jesz ryb czy owoców morza". No więc ja się trochę ukrywałam ;)

Tutaj Grzesiek zajada kalmary:

a reszta zamówiła na pierwsze danie zupę rybną, również z owocami morza:

Aaa! No bo właśnie - w końcu udało nam się znaleźć w tym normalnym kraju, gdzie mówią w normalnym języku (to było cudowne uczucie, kiedy człowiek po kilku dniach męki w końcu może się porozumieć z drugim człowiekiem werbalnie, a nie tylko za pomocą gestów) menu del dia (dla niewtajemniczonych to zestaw zazwyczaj składający się z pierwszego i drugiego dania, deseru lub kawy, chleba i napojów). Tutaj nawet serwują menu del dia cały czas - i na obiad, i na kolację! Byłam w raju! Ja sobie standardowo zamówiłam ensalada mixta czyli sałatkę z tuńczykiem, jajkiem, pomidorami, marchewką, oczywiście sałatą itp, itd. No ale zdjęć już nie robiłam, bo obfotografowałam już nie jedną podczas poprzednich wizyt w Hiszpanii, np. na Fuerteventurze.

Na drugie G. wziął morszczuka. No kawał pięknej ryby! Morszczuk zawsze mi się kojarzył z takim biednym płatem, a proszę - jaki okaz. Spróbowałam i ryba była świetna - bardzo delikatna, nie "waliła rybą" jak to ja mówię, od strony mięska była lekko przypieczona i chrupiąca. Naprawdę ekstra!

A to etykietka na domowym winie w pierwszej restauracji. Wypiliśmy chyba ze 3 butelki do kolacji, a ono nadal było w cenie. I było pyszne przy okazji :)

Walka z deserem... na zdjęciu flan, ja poległam na lodach - nie dałam rady.

Wieczorem piwko na plaży. Co prawda wszystkie sklepy były pozamykane, ale znaleźliśmy jakiś kiosk, gdzie kupiliśmy małe piwka za jakąś kompletnie nierozsądną cenę, ale miło się siedziało na piasku, przy szumie fal...

Rano - śniadanie na plaży :) Lepsze od jakiegokolwiek w najlepszym hotelu czy restauracji!

 Po śniadaniu byliśmy dość długo najedzeni, więc nie byliśmy w stanie zjeść pełnego obiadu, więc tylko taka drobna przekąska w postaci sałatki z serem kozim:

Kanapek na ciepło z kurczakiem i frytkami:

Pulpo a la gallego - czyli ośmiornica po galicyjsku:

Nawet się jeszcze łakomczuchy na deser pokusiły - tarta de Santiago czyli ciasto migdałowe:

I coś, co może nie wygląda zachęcająco, ale to po prostu szarlotka na cienkim spodzie z rozpływającymi się jabłkami:

Po południu poszliśmy na plażę, a później na "koniec świata" czyli do latarni morskiej, gdzie kończy się właśnie trasa pielgrzymkowa świętego Jakuba. Taki oto stamtąd rozpościera się widok:



Posiedzieliśmy tam troszkę, a wracając udało nam się jeszcze zahaczyć o kolejną knajpę. Niestety, było już bardzo ciemno i zdjęcia wyszły średnie, ale tu poniżej widać "navajas" - nie wiem co to jest po polsku, ale jakiś rodzaj skorupiaków.

Kolejna ośmiorniczka:

I przepyszne wieprzowe polędwiczki w sosie pieprzowym - mniam! mniam!

Wracając już z pięknej oazy spokoju, jadąc w stronę Porto zatrzymaliśmy się w Santiago de Compostela i zjedliśmy tam ostatnie menu. Było to najtańsze menu jakie jadłam, bo kosztowało 8 euro za gigantyczne pierwsze danie (nie dojadłam sałatki), duże drugie, picie, deser i kawę! Tutaj na pierwsze jajecznica z leśnymi grzybami i krewetkami:

Kalmary w panierce - calamares a la romana:

I na drugie znów kalmary (śmialiśmy się, że Grzesiek jadł kamary z kalmarami):


Edi wzięła małe chorizo smażone w winie:

A reszta nic nadzwyczajnego, więc zdjęć kotletów nie ma. Ale za to jest ciekawy deser. Nie bardzo pani nam mogła wytłumaczyć co to jest, a ja nie mogłam sobie przypomnieć słowa. Dopiero później przypomniało mi się (a i tak znałam to słowo, bo kiedy przyjechali znajomi z Hiszpanii piliśmy taką nalewkę :) ) - otóż to było coś z pigwą! Jakiś rodzaj marmolady czy czegoś z pigwy, z orzechami. Straszny ulepek :)

No, ale ale - zapomniałabym o jednej bardzo tradycyjnej potrawie - mianowicie empanadzie. Empanada z tuńczykiem jest najbardziej znana i ten oto kawałek, który widać na zdjęciu wylądowała w moim brzuszku. Bardzo lubię to kruche ciasto z wytrawnym farszem. Pamiętam jak właśnie mojemu byłemu współlokatorowi kolega przywiózł od Mamy taką ogromną empanadę - a jaka ona pyszna była! Sklepowe się nie umywały :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz